Wyprawa PTT
ALPY – MASYW CENTRALNY – PIRENEJE

Po tygodniach przygotowań i szlifowania formy nadszedł wreszcie ten piątek – 15 lipca, czyli dzień rozpoczęcia wyprawy PTT Nowy Sącz. O godzinie 20:00 wszyscy uczestnicy z niecierpliwością przebierali już nóżkami przed autokarem Wojtka Najducha – naszego ulubionego wyprawowego kierowcy. Wyruszyliśmy na ambitną wyprawę, na drugi koniec Europy, w zamiarze zwiedzenia 14 krajów i przejechania 5 tys. km. Dla uczestników najważniejsze były oczywiście górskie cele, te najambitniejsze: w Alpach i Pirenejach. Od samego początku prześladowała nas postpandemiczna rzeczywistość: mała dostępność bazy noclegowej i drożyzna. Naszym pierwszym przystankiem była Ratysbona, jedno z najstarszych niemieckich miast, z piękną starówką i gotycką katedrą.

Trzeci dzień miał być już górski, więc z rana skierowaliśmy się do Lichtensteinu z zamiarem zdobycia Grauspitz 2599 m n.p.m. w Alpach Wschodnich. Łupem PTT padł nie tylko pierwszy wierzchołek, ten z krzyżem, ale również ten najważniejszy, liczony do korony Europy. Po doświadczeniach z polskich Rysów dziwny był brak turystów i fakt, że na najwyższy szczyt nie ma szlaku. Przy znakomitej pogodzie schodziliśmy malowniczą doliną do schroniska, gdzie dowiedzieliśmy się od tubylców, że Grauspitz ma 7 wierzchołków.

Dzień czwarty zaczęliśmy od porannego zwiedzania Feldkirch w Austrii, aby przejechać do Francji, zwiedzając po drodze Szwajcarskie Sankt Gallen. Po szybkim, jak Formula 1 noclegu, udaliśmy się na zwiedzanie urokliwego francuskiego miasta Annecy, gdzie oprócz starówki, kościołów, katedry, czekała nas upragniona atrakcja – kąpiel w jeziorze. Po zakupie na lokalnym targu francuskiego niezbędnika: sera, szynki dojrzewającej i wina – pływaliśmy w turkusowym jeziorze, by ukoić ciało, choć na chwilę, od niesamowitego żaru z nieba, który towarzyszył nam przez całą wyprawę. Aby zrealizować plan, trzeba było połykać kilometry kierując się na zachód w kierunku Lyonu, gdzie nasz przewodnik Robert zaserwował kolejną porcję katedr. W bazylice Notre Dame znajduje się nie tylko jeden z ładniejszych pomników naszego Papieża Jana Pawła II, ale panorama na wielkie miasto Lyon, gdzie można było by spędzić pewnie z tydzień.

Czas jednak gonił, a wyprawa dotarła piątego dnia w Masyw Centralny – to takie nasze Bieszczady – mniej kamieni, a więcej zieleni. Na wyprawie PTT nie wypada zdobyć tylko najwyższego szczytu: Puy de Sancy 1885 m n.p.m., więc czym prędzej obskoczyliśmy drugi szczyt: Puy de Dôme 1464 m n.p.m.

Po tradycyjnym francuskim posiłku (kebab z frytkami) w Clermont-Ferrand, słynnego z czarnej katedry, postanowiliśmy nieco zmodyfikować trasę, bo w zasięgu mieliśmy wiadukt Millau – najwyższy w Europie. Skoro słynny program motoryzacyjny Top Gear poświęcił cały odcinek temu cudowi inżynierii francuskiej (zaprojektowanemu przez Anglika), to takiej okazji nie można było przepuścić. Po drodze mijaliśmy też robiącą wrażenie żelazną, ażurową konstrukcję wiaduktu Eiffla, nie dziwne więc, że zapragnęliśmy odetchnąć nieco od techniki kierując się ku religijnym doznaniom w Lurdes.

Następnego dnia wyruszyliśmy w Pireneje – na początek aklimatyzacja na Pic Entre les Ports 2476 m n.p.m. oraz zejście doliną Cirque de Gavarnie z pięknym wodospadem. Nie wiem, z czym to idzie, ale nie dla wszystkich cudowna woda z Lourdes okazała się lecznicza i musieli sobie odpuścić trochę gór. 9 dnia wyprawy było przejście z Francji do Hiszpanii przez Wrota Rolanda na szczyt Monte Perdido 3355 m n.p.m. (najwyższy wapienny szczyt Europy, trzeci co do wysokości szczyt w Pirenejach), zejście Doliną Ordesy, wodospad Cola de Caballo („Koński ogon”). Przejście było na tyle wymagające, że ludzie wieczorem dosłownie spadali na łóżka, a niektórzy ze schodów (pozdrowienia dla Ani – wracaj do zdrowia).

Po takiej pięknej górskiej przygodzie czas było trochę wypocząć i pobawić się na wspinaczce po Via Ferrata de la Cascada de Sorrasol w mieście Broto. Na początku wspinaczki jest trochę podejść, kilka drabinek sznurowych, aby w końcu prześlizgać się wzdłuż ścianki, z której kapie zimna woda (o! jak dobrze). Dochodzi się w końcu do grupy drabin, które prowadzą kilkadziesiąt metrów w górę, do tunelu, w którym płynie strumień. Po przejściu tunelu wspina się jeszcze kawałek, do jeziorka z zimną wodą, gdzie należy zażyć kąpieli. Gdy wydaje się już, że to koniec – trzeba z powrotem ubrać kaski, uprzęże i lonże, aby jeszcze wspiąć się na samą górę, gdzie pięknie widać okolicę. Pogoda dopisała, a uradowani uczestniczy określili ją najpiękniejszą drogą żelazną ever.

Jedenastego dnia wyprawy czekał nas ambitny cel: Pico de Aneto 3404 m n.p.m. (najwyższy szczyt Pirenejów). Wyjechaliśmy jeszcze w nocy z hotelu, aby jak najszybciej dojść do schroniska Refugio de La Renclusa na 2140 m n.p.m. Od schroniska na szczyt prowadzi stroma ścieżka z przewyższeniem ~1200 m i trudnościami w postaci bloków skalnych, na które trzeba się wspinać, piargów i na koniec lodowca. Grupa atakowała dzielnie górę, aż do pierwszego grzmotu. Burza w górach na wysokości ponad 3 tysiące jest nie do przyjęcia i została podjęta jedyna słuszna decyzja: odwrót. Góra „Aneta” zmęczyła niezwykle wszystkich uczestników, a warunki tam zastane były ekstremalne. W schronisku znajduje się tablica pokazująca wielkość lodowców Maladeta, które na przestrzeni ostatnich 15 lat zmniejszyły się 3 krotnie.

Kolejny dzień był odpoczynkiem, a więc zwiedzanie kościołów romańskich w dolinie Vall de Boí i przejazd do Andory. Trzynastego dnia wyprawy czekał na PTT: Pic de Coma Pedrosa 2943 m n.p.m. – najwyższy szczyt Andory, należy do Korony Europy. Trasa bardzo malownicza, z jeziorkami polodowcowymi i pozostałością lodowców, trochę wspinaczki. Ze szczytu można było podziwiać panoramę Pirenejów – jak okiem sięgnąć dookoła góry. Trudno było nawet określić w którym kierunku jest Polska, ale przewodnicy rozwiali wątpliwości.

Po szczycie, następny dzień był tradycyjnie wypoczynkowy, a więc ferraty w Andorze. Czas było kierować się już do Polski – zatem najpierw wieczorne zwiedzanie Carcassonne i w nocy przejechaliśmy do Cannes, aby podziwiać wschód słońca na plaży. Będąc w Monaco zachciało się zdobyć szczyt liczony do korony Europy: Chemin des Révoires 161 m n.p.m. – zatem podjęliśmy ten trud wspinania się po schodach i wjeżdżania windami, aby dostać się na ulicę graniczną z Francją, gdzie ustanowiono ten najwyższy punkt.

Na ostatni górski dzień wybór padł na przepiękne włoskie Dolomity i szczyt Tofana di Rozes 3225 m n.p.m który góruje nad Cortiną d’Ampezzo. Na wymagającą trasę z ferratami wybrała się najmocniejsza grupa, wprawiona w bojach i słynnych skrótach przewodnika Piotrka. Na powrocie do kraju zaliczyliśmy jeszcze orzeźwiającą kąpiel w jeziorze Garda.

Pod wieczór 1 sierpnia, po 18 dniach wyprawa PTT wróciła do Nowego Sącza. Wszyscy wyczerpani, ale szczęśliwi. Przez następne kilka dni zapewne każdy z uczestników budząc się nad ranem zaczynał pakować walizkę oraz plecak w góry i pytał się, w jakim państwie obecnie przebywa. Dobrze, że podczas podróży autokarem próbowaliśmy znaleźć sobie jakieś odskocznie, typu: podwieczorek z Krzyśkiem (czasami nawet kilkudaniowy) – aby kilometry szybciej uciekały. Bardzo intensywny czas trochę scementował 35 uczestników wyprawy, choć nie obyło się bez spięć, ale to w końcu twardzi ludzie. Do zobaczenia za rok?

Piotr Augustyński

Galeria zdjęć